wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział 4: Duma i honor

    Ithunn siedziała na posłaniu nakrytym futrami i obserwowała, jak Githe z niecierpliwością na twarzy owija bandażem potężne ramię Ingvara. Staruszce trzęsły się dłonie - był to widok, jakiego rudowłosa prawie nigdy nie doświadczyła. Widać było, że jej przybrana matka walczy z gwałtownymi emocjami. Jednak, jak na czarownicę przystało, nie okazywała swoich uczuć.
    - Musimy się spieszyć - wymruczał Ingvar - Nie wiadomo, jak szybko dimgaardczycy tu wrócą. Może za tydzień, a może i szybciej.
    W kącie chaty leżał lniany wór i kilka małych, skórzanych sakiewek. Tam schowali wszystko, co musieli wziąć ze sobą w podróż w nieznane. Ithunn nie mogła uwierzyć, że cały jej dobytek zajmował tak niewiele miejsca. Nie mogła też uwierzyć w to, że oto nagle musi zabrać wszystko i zniknąć - być może na zawsze - z Nordegann, wioski w której spędziła całe swe życie. Z jedynego miejsca w całym królestwie, które znała.
    - Kierujcie się do Kha-Reen - powiedziała Githe, nabijając fajkę. - Tam na pewno nic się wam nie stanie.
    Kha-Reen było miastem-państwem na wschodzie kontynentu, jedyną chyba wolną od dimgaardzkich wpływów plamą na mapie. Miejsce to było bezpiecznym azylem dla każdego, który z jakichś przyczyn musiał uciekać przed ludźmi Dargysa Szalonego, króla Dimgaardu i ojca władającego Thorendor Ganildora. Niestety, droga do Kha-Reen była pełna niebezpieczeństw - nie tylko wrogich rycerzy, ale również wszelkiego rodzaju złodziei i rozbójników. Odkąd dimgaardzki ród zaczął władać dawniej suwerennymi terenami, przestało być bezpiecznie, szczególnie dla magów i czarownic. Niechęć Dargysa i jego syna do ludzi posiadających nadludzkie umiejętności nie miała granic.
    - Dotarcie do celu może być trudne, ale chyba lepsze to niż śmierć z ręki Ganildora - głos Ithunn był mimo wszystko spokojny. - O ile wróci tu sam.
    - Z pewnością tu wróci. Jest dumny i okrutny, będzie chciał w końcu dostać was w swoje ręce.
    Na zewnątrz słońce powoli zbliżało się ku horyzontowi. Niebo robiło się pomarańczowe niczym ogień. Rudowłosa nie przysłuchiwała się rozmowie. Myśli goniły jedna drugą, a drżący niepokój w sercu dawał o sobie znać. Z przygnębieniem zastanawiała się, co przyniesie kolejny dzień. Czy los pozwoli jej uciec do Kha-Reen, czy zatrzyma ją tu i skaże na śmierć?
    - Sądzisz, że dar Ithunn ma coś wspólnego z wcześniejszym przybyciem rycerzy? Że bogowie to zaplanowali? - spytał smętnym głosem Ingvar. Nigdy nie przejmował się zbytnio wolą bogów, żył tak, jak mu się podobało, ostatnie wydarzenia jednak obudziły w nim ciekawość.
    - Nie wydaje mi się. Dar Ithunn jest niezwykły, ale nie pochodzi on od bogów...
    Gęste brwi wojownika uniosły się z zainteresowania. Ithunn przysiadła obok niego i skierowała pytający wzrok na swą opiekunkę.
    - Świat jest wielki, a liczba tajemnic, jakie skrywa, jest niezliczona. Jedną z nich jest twoje pochodzenie, Ithunn. Sądzę że to właśnie z nim powiązane są twoje umiejętności.
    Ithunn pamiętała, jak w dzieciństwie wpadła do ogniska. Nie odniosła wtedy żadnych obrażeń... Płomienie, nawet te śmiertelne, nigdy nie zrobiły jej krzywdy. Wiedziała, że nie jest to normalne, ale odsuwała od siebie tą myśl. Chciała wieść życie na tyle normalne, na ile mogła, będąc wychowanką wiedźmy. Zawsze jednak czuła, że to nie dla niej. Być może to w jej krwi płynął tajemniczy Ogień.
    - Być może Vaneit Wiedźma Ci pomoże. - powiedziała spokojnie Githe. - Vaneit ma wiedzę największą ze wszystkich czarownic. Może ona zrozumie, dlaczego nosisz w sobie ten dar.
    - Dlaczego ten dar dał o sobie znać tak późno? Gdyby Ithunn potrafiła władać płomieniami wcześniej, moglibyśmy pokonać Ganildora zanim stał się tak niebezpieczny! - wtrącił Ingvar, widocznie zniecierpliwiony tajemniczym mamrotaniem staruszki.
    - I na to dostaniecie odpowiedź, gdy nadejdzie odpowiedni czas... - Githe uniosła dłonie w mistycznym geście - Widać nie takie życie jest wam przeznaczone.
    Rudobrody rozgniewał się. Jego potężna pięść uderzyła o drewnianą ścianę. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Githe uparcie twierdziła, że to bogowie wybrali jego i Ithunn do rozegrania swej gry. Świadomość bycia pionkiem wyższych sił sprawiała, że czuł się upokorzony jako wojownik i mężczyzna. Jego wiara w bogów umierała już od dawna, blakła, gdy obserwował co dzieje się z jego krajem. Żaden bóg nie pozwoliłby na coś takiego. A może jednak? Co, jeśli on i młoda czarownica mają tylko odegrać swą rolę, a potem odejść w zapomnienie?
    Nie, tak nie mogło być.

   

    Wiele mil dalej, w skalistych górach Dimgaardu, książe Ganildor klęczał pokornie na zimnym marmurze.
    - Chcesz powiedzieć, mój synu, że pokonała cię czarownica? - głos Dargysa Szalonego, najwyższego monarchy, grzmiał niczym burza. - Że jakiś wieśniak wzniecił bunt i wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałeś?
    Ganildor wpatrywał się w podłoże. Palił go wielki wstyd. Paliły też rany, które pozostawiła w nim walka z Ithunn, nie te na twarzy, lecz w duszy. Jego honor na zawsze był splamiony, a jego duma jako syna potężnego Dargysa została zszargana.
    Wiedział, z jaką pogardą patrzy na niego ojciec, którego oczekiwań nie potrafił spełnić. Nie był godny miana księcia, jeśli nie rozprawił się z bandą wieśniaków i czarownicą, do tego tak młodą. Zostać tak upokorzonym przez kobietę, tego Ganildor nie potrafił sobie wybaczyć.
    Mimowolnie dotknął dłonią policzka. Cała jego twarz była poparzona, już nigdy nie będzie wyglądał jak dawniej. Wszyscy usłyszą, co go spotkało, nikt nie będzie szanował przyszłego króla, którego żywcem podpaliła dziewczyna z thorendorskiej wsi. To było gorsze od śmierci - potworna zniewaga, której nie mógł znieść. Wieśniacy nie są istotni, nie raz niszczył już całe osady za jednym razem, ale dziewczyna... Ona musi zginąć z jego ręki. I nie będzie to ani śmierć bezbolesna, ani szybka, nie. Gdyby była zwykłą wiejską czarownicą, nie poświęciłby jej ani minuty ze swego cennego czasu, okazało się jednak być prawdą to, co mówili. Ta ruda wiedźma nie była zwykłym człowiekiem.
    - Dam Ci jeszcze jedną szansę, mój synu. Wiedz jednak, że będzie to ostatnia, jaką dostaniesz. - chłodny głos Dargysa Szalonego niósł się po całej ogromnej komnacie tronowej. Mężczyzna spoglądał z góry na syna i marszczył czoło w gniewie.
    Ganildor powstał z klęczek i spojrzał ojcu w oczy, na tyle bezczelnie, na ile potrafił. Musiał pokazać, na co go stać, jeśli kiedyś chce odziedziczyć wszystko po Dargysie. Musiał dostać tą przeklętą dziewczynę w swoje ręce.
    - Nie zawiodę Cię, ojcze. - powiedział stanowczo i wciąż czując palący wstyd, opuścił salę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz